sobota, 22 listopada 2008

Wakacje życia- Filip i spółka- część II - W trakcie

Udało się!!!
Dobra tym razem bedzie troche dłużej, chyba :) więc komu herbatke a komu kawke?

Plan na niedziele nie był zbyt skomplikowany, wsiąść do samolotu( oczywiście nie byle jakiego) by pare godzin później (dokładnie 6h) wylądować na lotnisku w Bangkoku. Na tajlandzkiej ziemii stanęliśmy tuż po 23, ale sprawy wizowe zajęły nam jeszcze prawie godzine, także już w poniedziałek o północy opuściliśmy strefę lotniska. Naszczęście wize powrotną do Japonii załatwiliśmy jeszcze w Tokyo oczywiście wszystko w 15 minut i z uśmiechem na ustach pani urzędniczki. Ze względu na porę wokoł lotniska nie wiele widzielismy, zwłaszcza, że szofer z naszego resortu zapakował nas do busa i ruszyliśmy autostradą do naszego celu- DHEVAN RESORT. Ośrodek ten położony jest 220 km od Bangkoku i 12 km od miasteczka Hua Hin. Jako, że cała trasa wiodła autostradą no to założyliśmy, że zajmie nam jakieś 2h. Troche więc zaczeliśmy się niepokoić, gdy nasza podróź trwała już 3h, a przy tym, że nasz szofer nie ablał po angielsku, ale za to cały czas się uśmiechał :) Po szybkiej kontroli okazało się, że gnamy z prędkością maksymalnie 70km/h co dawałoby ponad 3h jazdy. Za oknami ciemno i brudno, co sprawiło, że nasze oczekiwania wzgledem celu diametralnie sie zmieniły... no ale w końcu dotarliśmy na miejsce. Po wczekinowaniu boy resortowy zapakował nas na melex'a i zawiózł pod nasze włościa. Z mapki wynikało, że dostaliśmy wille bez basenu... a więc już w nastawieniu bojowym szykowałam sobie wiązankę na wypadek jak nie zobaczę przed moim domkiem basenu, który oczywiście był w rezerwacji...Ale gdy tylko weszliśmy na teren naszej willi odjeło nam mowę, z otwartymi buziami zwiedzaliśmy nasz raj :) I chyba właśnie w tym momencie minęła nam złość, że podróż trwała tak długo... Zreszta zobaczcie i ocencie sami :)








Ale co by nie tracić kolejnego dnia odsypiając tę noc, położyliśmy się spać, aż żal było zwijać te dekoracje :) nic dodac nic ujac poprostu Heaven :)

W poniedziałkowy poranek, udaliśmy się na śniadanko, oczywiście także w niesamowitej scenerii. Śniadanie typowo kontynentalne, tylko aż mi sie flaki przewracały jak chłopaki wciągali jajko po wiedeńsku... ochyda... za to świeżutki arbuz, melon, ananas czy banany to coś co bagienka lubi najbardziej. Po śniadanku, oczywiście obowiązkowa kąpiel w tymczasowo własnym basenie :)






Z naszego resortu do plaży na otwartym oceanie bylo 12 km, busy kursowaly 5 razy dziennie, jak sie okazało wystarczająco. W poniedziałkowe popołudnie ruszyliśmy więc na plaże. W miasteczku przy plaży widać bylo prawdziwa azje, brudno, szczury na ulicy, sklepiki i stragany w każdym możliwym miejscu.



Uwaga Uwag będzie drastyczne zdjęcie!! Chyba się o coś założył i dał se głowe uciąć :)



A tak na serio tylko mu się przysneło :) Oj błogi musiał mieć sen..

Mimo, ze niebo pokryte było chmurami, to odczuwalna temperatura oscylowala w granicach 35 stopnii. Piasek na plaży oczywiście bialutki i gorący, znaleźliśmy miejscówke pod palemką, która sprezentowala nam ogromnego kokosa. Dobrze, że spadł zanim przyszliśmy, bo można by to przypłacić życiem :)



No a woda może i nie była lazurowa, ale za to cieplutka i czysta :)





Jak to na turystycznej plaży, zaraz pojawili sie "akwizytorzy" od wszystkiego :)




Chłopaki nie omieszkali skorzystać z pierwszego tajskiego masażu :)



Wprawdzie był mało profesjonalny, ale cóż każde odprężenie na plaży pod palemką jest dobre.

Po małym relaksie trzeba było ugasić pragnienie lokalnym trunkiem, czyli sokiem z kokosa, który zdecydowanie różni się od tych dostępnych w polsce.




A, że apetyt rósł w miare kosztowania kolejnych przekąsek, wybraliśmy się do miasteczka w poszukiwaniu tutejszych specjałów by zapełnić troche żołądki. Chłopaki zamówili "cioto" ostre tajskie zupy, ja asekuracyjnie pizze co by nie przeżywać męczarni dwa razy, jedząc i później w toalecie :)

Po powrocie do resortu oczywiście obowiązkowa wieczorna kąpiel w basenie i zasłużony odpoczynek po dniu pełnym wrażeń. A kolejny zapowiadał się nie mniej ciekawie...



Pobudka wczesnym rankiem, śniadanie, kąpiel w basenie i wyjazd na safarii :) Czyli niecodzinne spotkanie ze słoniem. O 11 zwarci i gotowi czekaliśmy w lobby, a przy tym chłopaki genialnie udawali, że czytają gazete :)



Szofer prosto z resortu zabrał nas do Krainy kości słoniowej. A tam już czekały na nas zaprzężone konie, yy słonie :)





Sama przejażdżka trwała jakies 45 minut, oczywiście z przerwą na handel :) Oczywiście przeżycie niesamowite zwłaszcza, że nasi przewodnicy pozwolili nam dosiąść słonia i powiedzmy nim "kierować"... bo oczywiście było dla nas jasne, że słonie te pewnie już kilkanaście lat maszerowały ta trasę wożąc na swoim grzbiecie turystów żądnych wrażeń i nie znają tą trasę doskonale. Nie mniej jednak uczucie fantastyczne.
















Po przejażdźce już na nas czekały napoje kokosowe i owoce na przekąskę.




Oczywiście chętnych do jedzenia było więcej...



No i musze przyznać, że wytresowane są niesamowicie, bo które głodne zwierze odróżni skórkę od ananasa od tajskiego banknotu? No i tym sposobem skórka do buzi, a pieniążki do opiekuna :)



No i za to należało nam się po buziaku :* Można powiedzieć, że to lepsze niż peeling ;)





Oczywiście pokazy i kradzieże wszystkiego co zjadliwe trwało dopóki nie opuściliśmy kawiarenki. Na dowidzenia słonio miał się ukłonić, tylko chyba strony mu się pomyliły ;)Ale i tak zaprezentował się fantastycznie, nieprawdaż..



Tymczasem w resorcie już czekali na nas z profesjonalnym masażem, po którym chłopaki już ani razu nie dali się namówić na masaż ani na plaży ani w mieście. W trakcie masażu w naszej willi panie przygotowały nam czekoladowe fondue z owocami oraz tajską herbate.



Tego samego wieczoru zaplanowaliśmy sobie kolacje też z owoców, ale tym razem owoców morza.




Chłopakom chyba coś zaszkodziło, bo po kolacji podczas wieczornego pływanka w naszym ogrodzie odbywały się walki sumo, które z reguły kończyły się w wodzie :)




A na koniec dnia dla odprężenia pływanie synchroniczne męskiej dwójki :) no i trzeba przyznać, że całkiem nieźle im wychodziło.. z małymi wyjątkami :)




Tak koleny wieczór upłynął nam na basenowych wygłupach. Nawet odwiedził nas borat, ale niestety zdjecie w slipkach nie nadaje się do publikacji ;)




Następnego ranka wkońcu chłopaki wstali wcześniej, żeby iść pobiegać. Jakież było moje zdziwienie, gdy wrócili z łupem w postaci wielkiego świeżego ananasa :) Biegnąc w kierunku plantacji bananów zostali pogonieni przez watache psów, ale już przy drugiej zastali pracujących robotników, którzy podzielili się swoim zbiorem. Niestety nie mieliśmy odpowiedniego osprzętu, żeby rozbroić nasze zdobycze kokosowo-ananasowe. Także ananas spędził sobie reszte naszego pobytu w lodówce. Potem nawet został przetransportowany do bangkoku, ale że walizki nie spełniała już norm wagowych został porzucony w bangkokowym hotelu.

Po śniadaniu wybraliśmy się na inną plaże, tym razem przynależącą do naszego resortu. Co było fajne to brak tłumów turystów, oczywiście wiązało się to z porą deszczową jaka właśnie panowała w tajlandi :) A na plaży w sumie to samo co u nas, za wyjatkiem czystej wody i palm :)





Poopalaliśmy się, popływaliśmy i rodzinnie zbieraliśmy muszelki.. :)




W przy plażowej knajpce zjedliśmy lunch i poraz kolejny małżowej potrawy nie dało się zjeść, bo była cioto za ostra :) To więc trzeba było podjadać sąsiadowi.



..no i kto powiedział, że miejsce psa jest w budzie?? bo tutaj chyba tego nie wiedzą :)



"Najedzeni" wybraliśmy się na zwiedzanie miasteczka i poszukiwania kuli ze śniegiem dla Nataszy, co by nie wyrzuciła taty z domu. Po drodze nie mogliśmy minąć lodziarni Hagen-dazsa oraz sklepu esprita :)




Po owocnych poszukiwaniach i kilku rundach na pobliskich targowiskach, zmęczeni aczkolwiek szczęśliwi wróciliśmy do naszego domku na zasłużony odpoczynek przed wyjazdem do Bangkoku.
Ostatni ranek upłynał nam na kąpieli basenowej i próbach zabawiania czarno-białego gapowicza na naszej posiadłości, który niestety nie był skory do zabawy... nie to co maurycek... :)





... i nawet nie pomogła magiczna papierowa zabawka, która na każdego normalnego kota zadziałałaby jak płachta na byka ]:->




Niestety wszystko co dobre szybko się kończy i nasz pobyt dobiegał końca, jeszcze tylko trzeba było dobudzić Mr Happy Hour :)




Więcej szczegółów na żywo, co byśmy mieli o czym opowiadać po powrocie ;)

Sprawozdanie z wizytacji Bangkoku w następnej odsłonie, a kiedy to się okaże, bo teraz to już myślami jesteśmy w domu na świetach.