czwartek, 31 lipca 2008

Przed, po i w trakcie. CSS nite in Kamakura

Długi weekend zaczął się jak zwykle w piątek. "Friday beer" w pracy zakończył się piwkiem na mieście w towarzystwie Polsko-Japonsko-Norwesko-Szwedzkim. Tym razem nie mieliśmy przewagi z uwagi na dwóch japończyków- jeden przy stole i drugi za aparatem :) A więc remis 2:2



Tym razem weekend trwał o cały jeden dzień dłużej, bo poniedziałek był Dniem
Oceanu, a więc był wolny od pracy no i tym samym został zaplanowany dzień po dniu.

Plan na sobotę był taki- metrem na Ginze, zwiedzanie sony building, po drodze apteka, electric city i na koniec park cesarza w wzdłuż i wszerz. Troche napięty plan zwłaszcza, że torchę się nam pospało i z domu wyruszyliśmy po 12. Pierwszy ciekawy widoczek zastał nas w oknach metra, jak widać nie tylko my byliśmy zaskoczeni :)



Po opuszczeniu metra pierwsze kroki zrobilismy w stronę Sony building, było co tam oglądać i troche czasu nam zeszło. Parę rzeczy wpadło nam w oko, ale jak się potem okazało można je kupić 3 razy taniej, co tym bardziej nas zaciekawiło :) Na tych wystawach spotkaliśmy po razy pierwszy polską rodzinkę, która jednak nie była chętna do nawiązania rozmowy. Ale po ich rozmowie można wywnioskować, że tak się bawi "warszawka" za granicą.





W drodze do apteki, której w końcu nie znaleźliśmy, zaliczyliśmy sklep asicsa (do którego zapewne wrócimy, bo jakby troche lepszy wybór mają) no i parę ekskluzywnych butików. Ceny były tak wysokie, że przeszła mi ochota na kupienie czegoś co absolutnie nie jest warte swojej ceny. A więc tylko zrobiliśmy fotki i pooglądaliśmy witryny na jednej z najdroższych ulic (Louis Vuitton, Cartier,itp).





Bylismy tak wykończeni, że zamiast kontynuować wycieczkę wróciliśmy do domku by nabrać siły przed kolejna tym razem trochę większa wyprawą.

Z okazji naszej udanej imprezy podczas CSS nite w Okinawie zostaliśmy zaproszeni na kolejną, tym razem już w aglomeracji tokijskiej. Oczywiście dobrym zwyczajem byliśmy bardzo dobrze przygotowani do dotarcia "prawie" na wyznaczone miejsce.
Impreza zaczynała się o 18, a więc zanim ona się rozpoczęła mieliśmy troche czasu na zwiedzanie. Instrukcja dotarcia na miejsce jednak nie obejmowała zwiedzania, więc po opuszczeniu pociągu trzeba było ją schować. Bez mapy i znajomości okolicy ruszyliśmy w tę samą stronę co większość. W końcu ten tłum za którym podążyliśmy nie mógł iść do nikąd :) Co trochę okazało się zgubne bo poszliśmy w przeciwnym kierunku niż pierwotnie chcieliśmy, ale to okazało sie dopiero po tym jak kupilismy mapę :)



No, ale jako orientaliści szybko wyznaczyliśmy sobie wariant jak dotrzeć do dosłownie największej atrakcji Kamakury po drodze zwiedzając mniejsze.
I tak dotarliśmy do pierwszej z 34 świątyń, które się tutaj znajdują.



Przy okazji mogliśmy zobaczyć jak wygląda tradycyjny japoński ślub, jak widać nie młoda para za bardzo nie przejmuje się tłumem dookoła.. nie to co polskie gwiazdeczki :)



Widok z dołu...



...widok z góry.



No i jak to w zwyczaju japońskich świątyń nie mogło zabraknąć życzeń...niestety żadnych polskich nie znaleźliśmy. Naszych nie będziemy ujawniać ;)



W drodze do kolejnej świątyni mineliśmy 3 mniejsze, w każdej z nich obowiązkowo wisiał dzwon, w zasadzie do tej pory nie wiem jakie zadanie ma on spełniać, dla mnie służy do jednego: dzwonienia :)



Przed każdą świątynią jest obowiązkowe oczyszczenie, a w zasadzie dla nas lekkie ochłodzenie... bo jak do tej pory pogoda w każdy weekend poprostu nas rozpieszcza i rozpuszcza.



no i obowiązkowo życzonka...



W drodze do naszego pierwotnie zamierzonego celu...








...coraz bliżej celu...



...cel Great Budda osiągnięty!



Nawet weszliśmy do środka tego kolosa, ale spędziliśmy tam może dwie minuty, bo było gorzej jak w saunie.

Po zaliczeniu największej atrakcji w Kamakurze zrobiliśmy się troche głodni, więc zasiedliśmy w pobliskiej knajpce i w oczekiwaniu na pizze obserwowaliśmy niesamowite wiewiórki kradnące chlebek...






W zasadzie to nie kradły ( bylo ich dwie) tylko przychodziły po to co zostało dla nich przygotowane. No i musze stwierdzić, że sa niesamowicie szybkie i mądre :)



Przed imprezką jeszcze szybka kąpiel w morzu, tym razem plaża już nie była taka ładna, wszędzie był mokry piasek, a nasze ręczniki w drodze powrotnej ważyły chyba tonę :) Za to woda była jak zwykle czyściutka i ciepła.



Jest Grzesiek...



...nie ma Grześka



No i oczywiscie nie mogło zabraknąć Labka na plaży... tym razem czekoladowy...super by wyglądał z Tulką i Rogerem - Tricoloro, póki co narazie jest Black and White :)



A tu tylko White and white :) Mąż z żoną



No i w końcu przyszedł czas na główną atrakcje wieczoru CSS nite Kakamkura 2008.
Jak zwykle darmowe jedzonko, alkohol, ale przede wszystkim doborowe towarzystwo i świetna zabawa :)



Podczas wieczoru odbyło się parę prezentacji, występ świetnej piosenkarki, która okazała się siostrą narzeczonej Floriana (kolegi z pracy)... no i oczywiście fajerwerki, które niestety nie załapały się na fotki bo bateria w aparacie zaniemogła od całodziennych wrażeń..





Grzesiek z Atsuko



Grzesiek z Asahi (piwo), ostatnie zdjęcie tego wieczoru...



...ale nie tego weekendu :)

Po całodniowej wyprawie do Kamakury musieliśmy troche odespać, więc nastepnego dnia nie mając wiele czasu na zwiedzanie wybraliśmy się na Tokio Tower, o całe 13 metrów wyższą od Wieży Eiffla. Wprawdzie nie widziałam na żywo wieży z Paryża, ale nawet ze zdjęć wiem, że zdecydowanie ma ona ładniejszy kolor niż wieża tokijska. Chociaż w nocy nie było, widać różnicy.

















No i tym akcentem zakończyliśmy reportaż naszego długiego weekendu.
Do wyjazdu zostało tylko 20 tygodni.
Pozdrowienia

piątek, 25 lipca 2008

Dzień za dniem..Już tylko 21 tygodni..

I tak nie wiedzieć kiedy minęły 3 tygodnie pobytu na japońskiej wyspie :) A więc z prostych obliczeń matematycznych wynika, że do wyjazdu zostało tylko 21.. a może aż :) Nie, nie, (jakby to powiedziała Atsuko :) póki co jest fantastycznie, bo gdzie moglibysmy doświadczyć trzęsienia ziemii jak nie tutaj :) W ciągu tych trzech tygodni działo sie wiele, ale chyba najlepsze chwile jak do tej pory spędziliśmy poza tokijską aglomeracją :) A więc do rzeczy :) Okazja do wyjazdu nadarzyła się w ostatniej chwili no i spontaniczna decyzja okazała się strzałem w dyszke! Tanio nie było, ale jak to mówią przeżycia BEZCENNE :) No i zdjęcia bajeczne. Wprawdzie robione kompaktem i przez amatorów, ale tam akurat nie miało to takiego znaczenia :)
Dwa dni wolnego w pracy i 4 dni wakacji :) Ale po kolei. W poniedziałek 7.07 dowiedzieliśmy się, że chłopaki z biura lecą do Okinawy na konferencje, no więc szybko w googlach co to jest ta Okinawa.. Szczęka leży na biurku, a oczy kota ze Shreka wpatrują się w małża. No i decyzja jak się da to jedziemy :)) No i tak w ciągu jednego dnia nasza japońska przyjaciółka zarezerwowała bilety na samolot, pokój w hotelu, no i oczywiście przygotowała niezawody przewodnik dla świrniętych turystów z Europy :) W zasadzie od tego dnia zaczęło się odliczanie.wylądowaliśmy na tropikalnej wyspie :) W hotelu zjawiliśmy się koło 17, a nasi towarzysze podróży byli już na popołudniowej wycieczce, bo przylecieli porannym samolotem. Torby porzucone w pokoju i wymarsz na plaże, hmmm tylko którędy..?? A więc najpierw do recepcji po plan wyspy. No i jak się szybciutko okazało plaże mamy bliziutko, ale zawodowi orientaliści zrobili jakieś dodatkowe 2 km zanim na nią dotarli :) No i jakie były nasze miny..., to tylko może sobie wyobrazić ten kto widział plaże w Gdyni. Nic nadzwyczajnego oprócz czystej i ciepłej wody...Plaża była maleńka a obszar do pływania może miał wymiary basenu 25 metrowego i otoczony był siatką. Nad głową biegła autostrada, a tuż za nią chyba budowali kolejną.. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy po co jest ta siatka... Troche widać na tym zdjęciu, tylko małż się zasłonił :)



Tego samego wieczoru załapaliśmy się na romantyczny zachód słońca.... tylko słońce się nie załapało :)



A po powrocie do hotelu wspólna kolacyjka z towarzyszami podróży i w miacho na balety.

Nasz team od lewej Go, Grzesiek, Keiki, Ja, Tomo, Tom i Terje



Następnego dnia rozpoczynała się konferencja CSS nite 2008 i zupełnie przypadkiem hotel, w którym to się odbywało znajdował się w pobliżu plaży :) Zdecydowanie lepszej niż dnia poprzedniego...chociaż też wisiała elegancka siatka w odległości ok 30 metrów od brzegu.



No i jak się szybciutko okazało siatki miały swoje logiczne uzasadnienie. Na okinawie około 90 osób rocznie ginie od poparzeń Jelly fishes, czyli poprostu meduz... tak tak tych samych, którymi małe dzieci się bawią nad polskim morzem :)
Niestety mieliśmy nieprzyjemność odczuć parzące nóżki tych wodnych stworków, ale nie poddaliśmy się tak łatwo i jedyne co to Grzeska swędział tyłek i stopa, a mnie tylko stopa ;) Po szybkiej kąpieli czas było zawitać na konferencję, podczas której Go i Keiki prezentowali produkty Opery. A tu poniżej "prawie" mówca :) Chciał się wkręcić, ale się nie udało ;)



Dobrze, że "prawie" robi dużą różnicę. Wszystkie wystąpienia były po japońsku, więc w sumie i tak nikt by go nie zrozumiał :)
W przerwie na obiad wybraliśmy się na przejażdzkę samochodem w poszukiwaniu tradycyjnego okinawskiego jedzenia :) No i wylądowaliśmy w knajpce z pięknym widokiem na dziką plażę i ocean.



Tego dnia wróciliśmy późnym wieczorem, szybka kolacja i odpoczynek przed kolejnymi atrakcjami wycieczki.
Dzień trzeci był skrupulatnie zaplanowany przez resztę ekipy :) Wczesnym rankiem wyjechaliśmy z hotelu w poszukiwaniu rajskiej plaży.. niestety nasz cel jak się okazało był zarezerwowany dla jakiejś grupy, ale nie szukaliśmy długo tej upragnionej plaży :) Wniosek był jeden, plaże z dnia na dzień są coraz lepsze, a więc pojawiło się pytanie co będzie jutro :))))
Ta plaża spełniała wszystkie nasze normy, błękitna woda, czyste dno, skałki, biały piasek i dżungla w zasięgu wzroku... :)




W poszukiwaniu wrażeń udaliśmy się w bardziej ustronne miejsce, które zaowocowały takimi fotkami :)

Małż pośród skał :)



A poniżej dwie gronostajowe foczki.. :)



Jedna foczka.. :)



Prawdziwy leśny gronostaj, tym razem w prawdziwej dżungli :)



I syrenka morska :)



No i zapomniałabym o najważniejszej rzeczy... :) O PALMACH !!
Mój małż znalazł dla mnie tę jedyną :) Prawda, że dobrze nam razem? :)



Mały zoomik



Ostatni rzut oka na rajską plażę i ruszamy w dalszą drogę, to dopiero początek zaplanowanej wycieczki :)



Ale zanim odjechaliśmy trzeba było coś przekąsić :)



Kolejnym punktem wycieczki była prawdziwa naturalna dżungla, ale ile w niej natruralności było to już każdy mogł ocenić na zdjęciach :) W każdym bądź razie było super :) Na szczęście tylko ja nie zauważyłam malutkiego pajączka :)
Może dla tego byłam taka zadowolona..



A z bliska pajączek wyglądał tak..



W tej dżungli mogliśmy poczuć się prawie jak we wrocławskim zoo :) Nawet kozy tak samo łakome :)



Przyjaciel kózek



Przyjaciółka kózka



Z kolei przy tej zagordzie można poczuć się prawie jak w Wietnamie :]



Co do naturalności tej dżungli można by się w paru miejscach kłócić, ale czego się nie robi dla turystów :)



No i chyba nie musze nikomu opowiadać jak wyglądał nasz powrót do miasta na barbecue :) To zdjęcie mówi wszystko :)



Wieczorne barbecue było najlepszą imprezką jak do wtedy :) Imprezka z pierwszego dnia skończyła się wprawdzie o 3 w nocy, ale klub, w którym królowali czarnoskórzy goście z japońskimi dziewczynami robił wrażenie mało przyjaznego :) Chociaż muza była fajna i można było troche podansić na parkiecie :)
No i niestety albo stety darmowe drinki... :) Jak to w polskiej kulturze bywa, im więcej wypijesz tym to się będzie bardziej opłacać, bo w przeliczeniu na cenę wejściówki w żadnym sklepie nie kupi się taniej alkoholu ]:-> Tylko następnego dnia kacor murowany.. ale kto wtedy o tym myśli.

Wracając do barbecue przygotowanego przez organizatorów to muszę powiedzieć, że było świetnie przygotowane :) Jedzonko super, piwa dostatek no i ten konkurs... :) Przygotowana zabawa polegała na odnalezieniu przezroczystych pudełeczek z karteczkami, na których zapisane były poszczególne nagrody. Zostałe one ukryte przed imprezką w okolicy 4 namiotów, w których odbywało sie barbecue. Rodzinnie zgarneliśmy 4 nagrody :) A posiadaczem trzech z nich zostałam ja :) Ma się tą żyłkę rywalizacji :)



no i przypadkiem główna nagroda trafiła w moje rączki :) Przez to, że znalazłam się w odpowiedni miejscu o właściwej porze no i troche mi pomogło to, że jestem kobietką ;)

Po zabawie przyszła pora na grę w siatkówkę plażową i jednocześnie naukę liczenia w 3 językach :) No i musze powiedzieć, że po japońsku już sobie do 10 policzę :)
A więc..
ichi,
ni,
san,
shi/yon,
go,
roku,
shichi,
hachi,
kyuu/ czytane jako ku,
juu
Liczba 4 i 9 uważane są za pechowe przez japończyków dlatego ich unikają. Liczba 4(shi) może również oznaczać śmierć, a liczba 9(ku) cierpienie, dlatego w hotelach a zwłaszcza w szpitalach na próżno można szukać pokoi o takich numerach :)
(P.Skooot można by dodać liczby do słownikowego widgeta jakby Ci się nudziło :))

Z norweskim troche gorzej, za to po polsku wyśmienicie :) Tylko fotek brak, bo wszyscy grali i nie było komu pstrykać :)

Na zakończenie tego wspaniałego dnia obejrzeliśmy zachód słońca, który prawie uwieczniliśmy na aparacie, w którym rozładowała się bateria :) Ale od czego są komórki :)




Kolejny dzień zapowiadał się nie mniej interesująco jak poprzednie :) A nawet trochę bardziej dzięki takim ulotkom jak ta.. :)



No i pojawiło się odrazu pytanko czy faktycznie będzie tak jak na folderze :)
Odpowiedź przyszła po około 1 godzinie płynięcia promem i 10 minutach jazdy busem :)
Z okna pędzęcego busa wąskimi drogami na skraju góry odsłonił nam się fascynujący widok... Miejsce naszego nurkowania :) Kierowca, a w zasadzie dziewczyna kierująca busa była tak miła, że zatrzymała się na chwilę by móc zrobic fotki :) A oto jedna z nich :)



Wprawdzie nie było tam idealnego ujęcia, no ale cóż najlepszemu fotografowi to się zdarza ;)
Po dotarciu do szkółki divingu i wypełnieniu zbędnych formularzy (co by nie ponosili odpowiedzialności jakby nas rekiny zjadły albo jakis wściekły żółwik zaatakował) podjeliśmy się próby założenia pianek, które dla nas przygotowali.. no i nie było to łatwe zadanie, na szczęście "przechodzący" deszcz trochę nam je ułatwił :)



Tu już zwarci i gotowi :) Tylko nie widać drobnego szczegółu...



... pięknych różowych płetw :))) Prawie jak różowa torebka Twinki Winki :)
Niestety nie przetrwały one moich nurkowych poczynań... :)



No i jedyne czego przyszło nam żałować to brak aparatu do zdjęć pod wodą i nad nią... bo było co oglądać... Otwarty ocean, biały piasek na dnie, przezroczysta woda, mnóstwo koralowców, rozmaite gatunki kolorowych rybek, no i ten ogromny żółw... Poprostu rewelacja, ciekawe co on sobie myślał, kiedy wszyscy próbowali go pogłaskać :) Boszee... znowu świrnięci turyści :) nie było to łatwe zadanie, bo "pan żółwik" cały czas się przemieszczał i nie wierzcie w to, że żołwie są wolne, to nieprawda :) Ciężko było go dogonić :) Nie wszystkim się udało go dotknąć, no ale komu jak komu nam miałoby się nie udać..? Przeżycie poprostu bezcenne!!
Niestety tam czas też szybko płynął...1,5 h w wodzie minęło nie wiedzieć kiedy.

Było poprostu fantastycznie i już na promie w powrotną stronę obmyślaliśmy plan, kiedy by tu wrócić :) I tak trzymając się stópkami zakończyliśmy naszą przygodę z Tokashiki Island..



... i jedyne co nam pozostało to niezapomniane wspomnienia, zdjęcia i widokówki, które nie znalazły swoich adresatów :) a reszta trafi w Wasze ręce :)



Z pozdrowieniami B&G
Ps. Jeżeli dotarłaś/łeś do końca jesteś naprawde wytrwałym czytelnikiem :) Buziaki