Tym razem weekend trwał o cały jeden dzień dłużej, bo poniedziałek był Dniem
Oceanu, a więc był wolny od pracy no i tym samym został zaplanowany dzień po dniu.
Plan na sobotę był taki- metrem na Ginze, zwiedzanie sony building, po drodze apteka, electric city i na koniec park cesarza w wzdłuż i wszerz. Troche napięty plan zwłaszcza, że torchę się nam pospało i z domu wyruszyliśmy po 12. Pierwszy ciekawy widoczek zastał nas w oknach metra, jak widać nie tylko my byliśmy zaskoczeni :)
Po opuszczeniu metra pierwsze kroki zrobilismy w stronę Sony building, było co tam oglądać i troche czasu nam zeszło. Parę rzeczy wpadło nam w oko, ale jak się potem okazało można je kupić 3 razy taniej, co tym bardziej nas zaciekawiło :) Na tych wystawach spotkaliśmy po razy pierwszy polską rodzinkę, która jednak nie była chętna do nawiązania rozmowy. Ale po ich rozmowie można wywnioskować, że tak się bawi "warszawka" za granicą.
W drodze do apteki, której w końcu nie znaleźliśmy, zaliczyliśmy sklep asicsa (do którego zapewne wrócimy, bo jakby troche lepszy wybór mają) no i parę ekskluzywnych butików. Ceny były tak wysokie, że przeszła mi ochota na kupienie czegoś co absolutnie nie jest warte swojej ceny. A więc tylko zrobiliśmy fotki i pooglądaliśmy witryny na jednej z najdroższych ulic (Louis Vuitton, Cartier,itp).
Bylismy tak wykończeni, że zamiast kontynuować wycieczkę wróciliśmy do domku by nabrać siły przed kolejna tym razem trochę większa wyprawą.
Z okazji naszej udanej imprezy podczas CSS nite w Okinawie zostaliśmy zaproszeni na kolejną, tym razem już w aglomeracji tokijskiej. Oczywiście dobrym zwyczajem byliśmy bardzo dobrze przygotowani do dotarcia "prawie" na wyznaczone miejsce.
Impreza zaczynała się o 18, a więc zanim ona się rozpoczęła mieliśmy troche czasu na zwiedzanie. Instrukcja dotarcia na miejsce jednak nie obejmowała zwiedzania, więc po opuszczeniu pociągu trzeba było ją schować. Bez mapy i znajomości okolicy ruszyliśmy w tę samą stronę co większość. W końcu ten tłum za którym podążyliśmy nie mógł iść do nikąd :) Co trochę okazało się zgubne bo poszliśmy w przeciwnym kierunku niż pierwotnie chcieliśmy, ale to okazało sie dopiero po tym jak kupilismy mapę :)
No, ale jako orientaliści szybko wyznaczyliśmy sobie wariant jak dotrzeć do dosłownie największej atrakcji Kamakury po drodze zwiedzając mniejsze.
I tak dotarliśmy do pierwszej z 34 świątyń, które się tutaj znajdują.
Przy okazji mogliśmy zobaczyć jak wygląda tradycyjny japoński ślub, jak widać nie młoda para za bardzo nie przejmuje się tłumem dookoła.. nie to co polskie gwiazdeczki :)
Widok z dołu...
...widok z góry.
No i jak to w zwyczaju japońskich świątyń nie mogło zabraknąć życzeń...niestety żadnych polskich nie znaleźliśmy. Naszych nie będziemy ujawniać ;)
W drodze do kolejnej świątyni mineliśmy 3 mniejsze, w każdej z nich obowiązkowo wisiał dzwon, w zasadzie do tej pory nie wiem jakie zadanie ma on spełniać, dla mnie służy do jednego: dzwonienia :)
Przed każdą świątynią jest obowiązkowe oczyszczenie, a w zasadzie dla nas lekkie ochłodzenie... bo jak do tej pory pogoda w każdy weekend poprostu nas rozpieszcza i rozpuszcza.
no i obowiązkowo życzonka...
W drodze do naszego pierwotnie zamierzonego celu...
...coraz bliżej celu...
...cel Great Budda osiągnięty!
Nawet weszliśmy do środka tego kolosa, ale spędziliśmy tam może dwie minuty, bo było gorzej jak w saunie.
Po zaliczeniu największej atrakcji w Kamakurze zrobiliśmy się troche głodni, więc zasiedliśmy w pobliskiej knajpce i w oczekiwaniu na pizze obserwowaliśmy niesamowite wiewiórki kradnące chlebek...
W zasadzie to nie kradły ( bylo ich dwie) tylko przychodziły po to co zostało dla nich przygotowane. No i musze stwierdzić, że sa niesamowicie szybkie i mądre :)
Przed imprezką jeszcze szybka kąpiel w morzu, tym razem plaża już nie była taka ładna, wszędzie był mokry piasek, a nasze ręczniki w drodze powrotnej ważyły chyba tonę :) Za to woda była jak zwykle czyściutka i ciepła.
Jest Grzesiek...
...nie ma Grześka
No i oczywiscie nie mogło zabraknąć Labka na plaży... tym razem czekoladowy...super by wyglądał z Tulką i Rogerem - Tricoloro, póki co narazie jest Black and White :)
A tu tylko White and white :) Mąż z żoną
No i w końcu przyszedł czas na główną atrakcje wieczoru CSS nite Kakamkura 2008.
Jak zwykle darmowe jedzonko, alkohol, ale przede wszystkim doborowe towarzystwo i świetna zabawa :)
Podczas wieczoru odbyło się parę prezentacji, występ świetnej piosenkarki, która okazała się siostrą narzeczonej Floriana (kolegi z pracy)... no i oczywiście fajerwerki, które niestety nie załapały się na fotki bo bateria w aparacie zaniemogła od całodziennych wrażeń..
Grzesiek z Atsuko
Grzesiek z Asahi (piwo), ostatnie zdjęcie tego wieczoru...
...ale nie tego weekendu :)
Po całodniowej wyprawie do Kamakury musieliśmy troche odespać, więc nastepnego dnia nie mając wiele czasu na zwiedzanie wybraliśmy się na Tokio Tower, o całe 13 metrów wyższą od Wieży Eiffla. Wprawdzie nie widziałam na żywo wieży z Paryża, ale nawet ze zdjęć wiem, że zdecydowanie ma ona ładniejszy kolor niż wieża tokijska. Chociaż w nocy nie było, widać różnicy.
No i tym akcentem zakończyliśmy reportaż naszego długiego weekendu.
Do wyjazdu zostało tylko 20 tygodni.
Pozdrowienia
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz