poniedziałek, 25 sierpnia 2008

Fuji San- "Zabiorę Cię właśnie tam, gdzie słońce dla nas wschodzi.."

No i w końcu ochłoneliśmy po ekstremalnych przeżyciach z "the most highest Mountain in Japan"- dosłowny cytat z T-shirtu w sklepie z souvenirami :) Minął tydzień od pamiętnej soboty, w którą zaprzyjaźniona z nami Atsuko pomogła nam zaplanować kolejne 2 miesiące pobytu w Japonii. Pamiętna, dlatego, że była to pierwsza jej wizyta u nas w mieszkanku, po drugie znaleźliśmy świetne miejsca do zwiedzania, po trzecia została oblana pomarańczowym sokiem przez mężusia, a na koniec dlatego, że uciekł jej ostatni pociąg do domu.. jak już wcześniej wspomniałam, spędza ona 2 h w pociągu z 3 przesiadkami.. Co tu dużo pisać, nie będąc skromnym, poprostu czas z nami spędzony był tak przyjemny i szybko mijał, że się nie obejrzeliśmy kiedy było już po 23 :) ostatni pociąg 22.20... Ale od czego są telefony i rodzice z samochodem. Tak więc dotarła do domu kolo 2 w nocy. Niestety zdjeciów brak, jakoś wtedy się o tym nie myślało patrząc na kolorowe strony miejsc, które możemy odwiedzić :)

No i tak pierwsza na naszej liście, ale zdecydowanie nie ostatnia znalazła się Góra Fuji. Miało być tak pięknie..niecodzienne widoki, romantyczny wschód słońca, prawdziwy krater wulkanu na żywo no i co tu więcej pisać 3776 m n.p.m! Robiło wrażenie z folderów :) Przygotowania do wyprawy trwały caly tydzień, im bliżej soboty tym pogoda stawała się coraz bardziej niepokojąca, pochmurnie i deszczowo. W piątek popadało kilka razy w ciągu dnia, a w sobotę tylko chwilami NIE padało. No ale cóź, zaplanowane, zapłacone, więc nie pozostało nam nic innego jak ciepło się ubrać i ruszyć w drogę.


Sobota(23.08) 18.30 Shibuya, TK Flats, 8 piętro, 801, opuszczamy nasze włościa

Miejsce zbiórki było niedaleko stacji Shinjuku, jakież było nasze zdziwienie, kiedy na miejscu było z 10 autokarów, które wymieniały się z następnymi.. Pogoda zrobiła nas w ciula, bo pomyśleliśmy, że skoro tak pada to przynajmniej nie będzie tak tłoczno. Jak widać chyba wszyscy tak pomyśleli :)

Po 2,5 godzinnej jeździe autokarem dotarliśmy na parking-miejsce startu naszej wspinaczki. O dziwo przestało na chwile padać, a nawet miało się wrażenie, że troche się przejaśniło, bo gwiazdy wysoko świeciły nad nami. Pierwsze fotki i można ruszać w drogę.

Sobota(23.08)- start wspinaczki godzina 22.30- UNJYO-KAKU





Pelni optymizmu i wiary w zmianę aury ruszyliśmy mało oznaczonym szlakiem przed siebie. Musieliśmy nabrać tempa, żeby po pierwsze dostać się na szczyt przed około 4 tys ludzi, po drugie sprawdzić jak dobrze japończycy zmierzyli czas przejścia a po trzecie, żeby nie dać się przybyszą z Gwiezdnych Wojen, którzy śledzili każdy nasz ruch swoimi laserami :)



no i za pomocą tej o to magicznej różdżki udało nam się wyprzedzić sporą grupę japońskich turystów...



która chwilę potem znów była przed nami, dzięki super wariantowi. Ale to okazało się dopiero nastepnego ranka gdy zobaczylismy to miejsce za dnia :)

Do pierwszego punktu-rozwidlenia- mieliśmy dotrzeć po 20 minutach, my znaleźliśmy się tam po 10 min.. póki co droga była równa, szeroka i jak już wspomniałam łatwo można było z niej zboczyć. Gdy już wróciliśmy na dobrą drogę, powoli zaczynaliśmy się wspinać, póki co pogoda jeszcze była znośna.





Z każdym stu metrowym odcinkiem droga była coraz węższa i pojawiało sie coraz więcej takich znaków, co by nikt w przepaść nie spadł.



Gdzieś za nami widać było nadciagające tłumy.



A tu dogoniliśmy kolejną rzeszę turystów, które jak się okazało były prawie tak samo uciążliwe jak pogoda.



Po około godzinie dotarliśmy do bardziej cywilizowanego miejsca, oczywiście brama wejściowa, a'la schronisko i tłumy ludzi :)





A tu kolejna grupa, że też ci ludzie nie mieli nic lepszego do roboty w taką pogode :)



Głównym problemem było wymijanie na szlaku tych osób, w większości poruszali się bardzo wolno, ciekawe czy zdarzyli na "wschód słońca"... chociaż czas przejścia trasy zdecydowanie mierzony był pod kątem właśnie takich osób, 6 h nawet w takich warunkach to o jakieś 1,5 h za dużo.



No i tym sposobem ciężko było iść własnym rytmem, bo co wyprzedziliśmy jakiś geriatyków, to zaraz byli następni..



Jakby nikt miałby nam nie uwierzyć trzeba było zbierac dowody rzeczowe na pokonanie takiej wysokości :)




No, ale nie było czasu na ociąganie tylko trzeba było maszerować dalej, po drodze wciagając snickersa :) Oj, ale był dobry, smakował inaczej niż zawsze...Ania J. coś chyba o tym wie :)



Na tym etapie naszej wędrówki jeszcze uśmiechy nam nie schodziły z twarzy, mimo że pogoda zmieniała się z minuty na minutę..




Kolejne 150 m w górę pokonane, jestesmy coraz bliżej celu, tylko jakby ludzi trochę więcej i niestety trzeba ostrożniej wspinać się po skałkach bo jest mokro i ślisko.




Miły japończyk zrobił nam fotkę, szkoda, że taka nie wyraźna.



no i jak to mówią nie ma nic za darmo nawet w Japonii :)



Szybka fota i ruszamy dalej bo już nadciągają kolejni rządni wrażeń..



Punkt kulminacyjny pogody przyszedł nagle i towarzyszył nam już do końca :(
Deszcz, a w zasadzie prysznic, wiatr lub prawie wichura, no i ta mleczna biel dookoła- mgła...grrr Czyli wszystko to czego nie miało być!
To zdjęcie mówi chyba wszystko i było to ostatnie zrobione podczas wspinaczki na szczyt, w końcu nie mogliśmy pozwolić sobie na przeziębienia naszego maleństwa, które wiernie nam służyło przez ten rok i mamy nadzieję, że jeszcze swoje wysłuży.
Z tą różnicą, że za niedługo zmieni właścicielkę na właściciela :)



Niedziela(24.08) Godzina 3.15- Szczyt Fuji 3776 m.n.p.m

Z każdą stacją wydawało nam się, że ta którą widzimy przed sobą jest ostatnią :) Jakież było nasze zdziwienie, kiedy dotarliśmy na właściwe miejsce. Poprostu ciemność wszędzie... Nawet pomyślałam, bosze czy ja jestem w piekle? Za jakie grzechy...Oj musiałam być bardzo niegrzeczna :)

Przemoczeni, przemarźnięci, zmęczeni wspinaczką i małą ilością tlenu przykucneliśmy pod ścianą a'la schroniska, w którym także zalegała ciemność. Mężuś zmienił ciuchy na suche, ja nie byłam wstanie nawet o tym pomyśleć a co dopiero wykonać to na tej wichurze jaka tam panowała.

Godzina 3.40- oznaki życia na szczycie

Po całej wieczności za plecami zaczął się jakiś ruch.. hura chyba otwieraja schronisko!! Tłumy ustawiły się pod drzwiami, żeby jak najszybciej dostać się do środka, gdzie było ciepło, jasno, cicho i bez wiatru...Zanim tam weszliśmy troche nas właściciele przytrzymali. Wprawdzie nie było tam za wiele żarzących się piecyków, ale można było normalnie usiąść! i tak minęła prawie godzina.

Godzina 4.10- pierwszy ciepły posiłek- RA-MEN czyli poprosty zupka chińska
To była najdroższa zupka chińska jaką jedliśmy (16 zł) ale też smakowała mi najbardziej ze wszystkich jakie do tej pory jadłam.



Tuż po 5 zaczęło się poruszenie, że to już teraz, czyli wyczekiwany wschód słońca "ASAHI". Ja tam nawet nie drgnełam z miejsca, jakoś było mie wtedy wszystko jedno by to zobaczyć, o ile wogóle ktoś coś zobaczył przy tej pogodzie. No ale mąż wysłannik poszedł z misją zrobienia foty, jednak wrócił w ciągu ułamka sekundy jak mi się wydawało :) Nie było co oglądać a wiatr przenikał do kości. No i takim sposobem spędziliśmy romantyczny wschód słońca z miską zupki chińskiej :)

Koło 5.10 huraa...dorwaliśmy się do paleniska, ale było cieplutko :) No i tak przesiedzieliśmy tam do 6.15. Ciężko było się zebrać by zejść z góry, zwłaszcza gdy na zewnątrz dalej wieje jak na Uralu a tu taka cisza i ciepełko. Szybki zakup pamiątki co by nie było, że nic nam nie będzie przypomniać tej ekstremalnej eskapady i ruszamy w drogę :)

Soniaczek troche sie ogrzał przy "kominku" no i stwierdził, że coś tam jeszcze sobie pstryknie. I tak się teraz dziwię, że jeszcze Nam się chciało uśmiechać...




A tu pamiętne rozwidlenie, bo jakże można było nie zboczyć z tej "małej" drogi by wspinać się muldką poniżej :) Ale to tylko mogli zrobić orientaliści "łapiąc wózek" ];->




Niestety nasza przygoda nie skończyła się wraz z zejściem do punktu wyjścia... Przemoczeni, zmęczeni i sfrustrowani brakiem oszałamiających widoków usiłowaliśmy znaleźć schronienie przed deszczem w którejś z restauracji.. jakiez było zdziwienie, że tak samo pomyślało około 2 tys osób... Miejsca brak a do odjazdu autokaru 3 godziny.. i zdecydowanie czas tu płynął najwolniej. Szybki zakup t-shirtów i bluz na przebranie potwierdził, że pośpiech to zły doradca :) i tak o to tym sposobem mam za duży t-shirt i za małą bluzę mimo, że rozmiar ten sam...grr.. no ale mam mniejszego chrześniaka i większego brata :) A więc prezenty już z głowy, hi hi

I tak dobrneliśmy do miejsca w którym skończyła się prawie 24 godzinna przygoda z Góra Fuji..
Dla wszystkich tych którzy myślami byli z nami tam wysoko Dzięki ;)

Godzina 17.15 Shibuya, TK Flats, 8 piętro, 801, wanna, łóżko, sen

wtorek, 12 sierpnia 2008

Kajakowe szaleństwo - Tamagawa River

Za nami kolejny pracowity tydzień i niemniej intensywny weekend. Tradycyjnie piątkowy wieczór spędziliśmy przy pifku, jednak nie wszystkie standardy zastały zachowane :) Jak się okazało, każda okazja do świętowania w japońskim biurze jest dobra, no i jakoś tak się stało, że minął kolejny kwartał... tylko zastanawiam się jak oni to liczą... ale nieważne okazja jest okazją i trzeba ją wykorzystać!
Na 18.30 zaplanowana była uroczysta kolacja w restauracji meksykańskiej "La Fiesta". Oczywiście my naszym zwyczajem zapomnieliśmy o tym party no i nie przygotowaliśmy się pod żadnym względem, ani ubiorem, ani co najgorsze zabraniem aparatu...jedyny posiadacz aparatu udostępnił nam "swoje" fotki, które w większości zostały zrobione przez nas :)


Najpier tradycyjnie browar, by w chwile potem rozpoczać...



...tequila party :) dobrze, że nikt nie wpadł na pomysł zrobienia fotek mojego męża wampira wgryzającego się w moją szyje ;)



No i nie mogło zabraknąć sportowej rywalizacji, niestety mąż musi jeszcze troche potrenować, oszczędzę mu zdjęć z walki z Ai :)





Wieczór skończył się dość późno, po oficjalnej imprezie firmowej wędrowaliśmy w poszukiwaniu kolejnej knajpki. Najpier na roppongi a potem na shibuyi. No i niestety 3 osoby miały sandały, co skutkowało tym, że większość klubów musieliśmy omijać szerokim łukiem. O dziwo w adidasach można było wejśc :) Na szczęście poruszaliśmy się cały czas w kierunku naszego domku, co poskutkowało tym, że w końcu pan Tequila stwierdził: idziemy do domu! :) Co też uczyniliśmy. Sobota była niesamowicie krótka, jakby nie było dla nas zaczęła się zanim położyliśmy się spać. Po obiadku czas było odebrać prezent urodzinowy: Oil massage. Oj było niesamowicie, zwłaszcza po imprezce :) No i chyba nie muszę tłumaczyć czemu fotek nie ma :)
Ostatni dzień pierwszego weekendu skrupulatnie został zaplanowany.. zgadnijcie przez kogo...nieeee, nie przez nas :) Oczywiście Atsuko przygotowała dla nas dzień pełen wrażeń. Pobudka 6.30, jednak trochę się zaspało, oj zostało tylko 25 minut do wyjścia. No więc śniadanie zjemy po drodze. Pociągiem na Shinjuku, a stamtąd Holiday line do Okutamy. Czas przejazdu ok 2 h, czyli tyle ile codziennie rano i wieczorem Atsuko spędza czasu w pociągu dojeżdzając do pracy... niesamowite, musi bardzo kochać swoją pracę :) Zwłaszcza, że w porach w jakich podróżuje nie ma szansy sobie usiąść! Nam tym razem się udało. Ze stacji swoją subarynką Atsuko zabrała nas na miejsce zbiórki z resztą kajakowej ekpiy. Tym razem aparat został w samochodzie, co by się nie utopił w rzece. Ale organizatorzy dostarczyli nam kilka zapisanych wspomnień.

Pierwsza część kajakowej wycieczki odbywała się na bardzo spokojnej części rzeki, prawie jak jeziorko, tylko woda taka zimna jak w Bałtyku. A więc na początku wszyscy uważali, żeby za bardzo się nie zmoczyć.




Po 2 godzinnnych ćwiczeniach, przyszła pora na lunch,coś w rodzaju rosołu z grubym makaronem i mięskiem z prosiaczka. Po godzinnej przerwie wróciliśmy do kajaków, tym razem na trochę bardziej rwącą stronę rzeki. Pierwszy upadek do wody zaliczyła Atsuko, co zaowocowało późniejszą kąpielą w rzece. Przez pierwsze 3 minuty woda była niesamowicie zimna, kolejne 3 minuty gdy pozowaliśmy do zdjęcia ciągneły się jakby trwały conajmniej 15 minut, dlatego mężuś nie chciał się na początek zanurzyć :)



Po kilku skokach woda robiła się coraz cieplejsza i bez najmniejszych oporów kontynuowaliśmy nasze wygłupy w wodzie :)



Na koniec wspólna fotka- zmęczeni aczkolwiek pozytywnie nakręceni :)



Po odstawieniu sprzętu do bazy przyszła kolej na zwiedzanie okolicy, która niewątpliwie różni się od Shibuyi. Niesamowite jest to, że byliśmy w miejscowości położonej ok.60 km od naszego mieszkania, a ciągle byliśmy w Tokio :) Zdecydowania bardziej takie Tokio mi odpowiada.













Po zwiedzeniu okolicy wyruszyliśmy realizować dalszą część planu...


.. a więc, najpierw szybka kąpiel w domu Atsuko, potem masaż tajski i na koniec obiad we włoskiej restauracji. Wszystko było idealnie zaplanowane. Dom Atsuko był naprawde śliczny, no i duży jak na standardy tokijskie. Niestety z powodu nie naładowania baterii z aparatu zdjęć brak :(
Jakież było nasze zdziwienie kiedy podjechaliśmy pod restauracja a tam napis "Closed"... no, ale co to dla Atsuko, żeby to załatwić :) Weszła porozmawiała, po czym zawołała nas, że zostaniemy obsłużeni... poprostu WOW... myślę, że w Polsce nie miałoby to racji bytu. Jedzenie było rewelacyjne i czas obługi ze względu, na to, że bylimśmy jedynymi klientami był niesamowicie krótki :)
Wszystko było by fajnie i pięknie, gdyby nie to, że nazajutrz trzeba było iśc do pracy, ale zanim to się stało, trzeba było wrócić na Shibuyie. Wekend zakończyliśmy o 23.00 docierając do domku.