wtorek, 12 sierpnia 2008

Kajakowe szaleństwo - Tamagawa River

Za nami kolejny pracowity tydzień i niemniej intensywny weekend. Tradycyjnie piątkowy wieczór spędziliśmy przy pifku, jednak nie wszystkie standardy zastały zachowane :) Jak się okazało, każda okazja do świętowania w japońskim biurze jest dobra, no i jakoś tak się stało, że minął kolejny kwartał... tylko zastanawiam się jak oni to liczą... ale nieważne okazja jest okazją i trzeba ją wykorzystać!
Na 18.30 zaplanowana była uroczysta kolacja w restauracji meksykańskiej "La Fiesta". Oczywiście my naszym zwyczajem zapomnieliśmy o tym party no i nie przygotowaliśmy się pod żadnym względem, ani ubiorem, ani co najgorsze zabraniem aparatu...jedyny posiadacz aparatu udostępnił nam "swoje" fotki, które w większości zostały zrobione przez nas :)


Najpier tradycyjnie browar, by w chwile potem rozpoczać...



...tequila party :) dobrze, że nikt nie wpadł na pomysł zrobienia fotek mojego męża wampira wgryzającego się w moją szyje ;)



No i nie mogło zabraknąć sportowej rywalizacji, niestety mąż musi jeszcze troche potrenować, oszczędzę mu zdjęć z walki z Ai :)





Wieczór skończył się dość późno, po oficjalnej imprezie firmowej wędrowaliśmy w poszukiwaniu kolejnej knajpki. Najpier na roppongi a potem na shibuyi. No i niestety 3 osoby miały sandały, co skutkowało tym, że większość klubów musieliśmy omijać szerokim łukiem. O dziwo w adidasach można było wejśc :) Na szczęście poruszaliśmy się cały czas w kierunku naszego domku, co poskutkowało tym, że w końcu pan Tequila stwierdził: idziemy do domu! :) Co też uczyniliśmy. Sobota była niesamowicie krótka, jakby nie było dla nas zaczęła się zanim położyliśmy się spać. Po obiadku czas było odebrać prezent urodzinowy: Oil massage. Oj było niesamowicie, zwłaszcza po imprezce :) No i chyba nie muszę tłumaczyć czemu fotek nie ma :)
Ostatni dzień pierwszego weekendu skrupulatnie został zaplanowany.. zgadnijcie przez kogo...nieeee, nie przez nas :) Oczywiście Atsuko przygotowała dla nas dzień pełen wrażeń. Pobudka 6.30, jednak trochę się zaspało, oj zostało tylko 25 minut do wyjścia. No więc śniadanie zjemy po drodze. Pociągiem na Shinjuku, a stamtąd Holiday line do Okutamy. Czas przejazdu ok 2 h, czyli tyle ile codziennie rano i wieczorem Atsuko spędza czasu w pociągu dojeżdzając do pracy... niesamowite, musi bardzo kochać swoją pracę :) Zwłaszcza, że w porach w jakich podróżuje nie ma szansy sobie usiąść! Nam tym razem się udało. Ze stacji swoją subarynką Atsuko zabrała nas na miejsce zbiórki z resztą kajakowej ekpiy. Tym razem aparat został w samochodzie, co by się nie utopił w rzece. Ale organizatorzy dostarczyli nam kilka zapisanych wspomnień.

Pierwsza część kajakowej wycieczki odbywała się na bardzo spokojnej części rzeki, prawie jak jeziorko, tylko woda taka zimna jak w Bałtyku. A więc na początku wszyscy uważali, żeby za bardzo się nie zmoczyć.




Po 2 godzinnnych ćwiczeniach, przyszła pora na lunch,coś w rodzaju rosołu z grubym makaronem i mięskiem z prosiaczka. Po godzinnej przerwie wróciliśmy do kajaków, tym razem na trochę bardziej rwącą stronę rzeki. Pierwszy upadek do wody zaliczyła Atsuko, co zaowocowało późniejszą kąpielą w rzece. Przez pierwsze 3 minuty woda była niesamowicie zimna, kolejne 3 minuty gdy pozowaliśmy do zdjęcia ciągneły się jakby trwały conajmniej 15 minut, dlatego mężuś nie chciał się na początek zanurzyć :)



Po kilku skokach woda robiła się coraz cieplejsza i bez najmniejszych oporów kontynuowaliśmy nasze wygłupy w wodzie :)



Na koniec wspólna fotka- zmęczeni aczkolwiek pozytywnie nakręceni :)



Po odstawieniu sprzętu do bazy przyszła kolej na zwiedzanie okolicy, która niewątpliwie różni się od Shibuyi. Niesamowite jest to, że byliśmy w miejscowości położonej ok.60 km od naszego mieszkania, a ciągle byliśmy w Tokio :) Zdecydowania bardziej takie Tokio mi odpowiada.













Po zwiedzeniu okolicy wyruszyliśmy realizować dalszą część planu...


.. a więc, najpierw szybka kąpiel w domu Atsuko, potem masaż tajski i na koniec obiad we włoskiej restauracji. Wszystko było idealnie zaplanowane. Dom Atsuko był naprawde śliczny, no i duży jak na standardy tokijskie. Niestety z powodu nie naładowania baterii z aparatu zdjęć brak :(
Jakież było nasze zdziwienie kiedy podjechaliśmy pod restauracja a tam napis "Closed"... no, ale co to dla Atsuko, żeby to załatwić :) Weszła porozmawiała, po czym zawołała nas, że zostaniemy obsłużeni... poprostu WOW... myślę, że w Polsce nie miałoby to racji bytu. Jedzenie było rewelacyjne i czas obługi ze względu, na to, że bylimśmy jedynymi klientami był niesamowicie krótki :)
Wszystko było by fajnie i pięknie, gdyby nie to, że nazajutrz trzeba było iśc do pracy, ale zanim to się stało, trzeba było wrócić na Shibuyie. Wekend zakończyliśmy o 23.00 docierając do domku.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

ehh te widoki...
Swoją drogą Grzesiek kupże wreszcie tej dziewczynie tą lustrzankę!!! Nie żeby te zdjęcia były złe, ale podejrzewam, że wtedy już nie będzie zapominała aparatu :)

Anonimowy pisze...

ehh te widoki...
Swoją drogą Grzesiek kupże wreszcie tej dziewczynie tą lustrzankę!!! Nie żeby te zdjęcia były złe, ale podejrzewam, że wtedy już nie będzie zapominała aparatu :)

Anonimowy pisze...

o kurcze...i zapomniałam się zareklamować: paulinakolondra.pl/blog, a co :))